Od 2 tygodni choruję i chyba dopiero teraz doceniam tamte noce i dnie spędzone na modlitwie pod krzyżem. Po pierwsze widzę, że samemu naprawdę ciężko zmobilizować się do „porządnej” modlitwy, choćby do tego, by skutecznie odgonić rozproszenia, skupić myśli, które uciekają w różne strony… Mimo uciążliwości jaką niesie choroba, siedzenie w ciepłym mieszkaniu (nawet przebywanie w łóżku), w atmosferze względnego bezpieczeństwa i wygodzie, bardzo osłabia wolę. Tego doświadczam i czekam już z utęsknieniem kiedy będę mogła na nowo stanąć w szeregach dzielnych „obrońców” z różańcem w ręku. Słuchając audycji w RM, w której kilka osób wspominało swoje „początki” oraz motywy przychodzenia pod krzyż, zaczęłam zastanawiać się jak to było w moim przypadku. Pamiętam – zwłaszcza na początku swój lęk. Bałam się i było mi bardzo wstyd z tego powodu. Bałam się widząc że ani ja ani żadna z tych osób, które tu stoją nie mają żadnej ochrony ani ze strony policji, ani służb miejskich, ani w razie czego – ze strony prokuratury… Kiedy wspomnę „typy’, które kręciły się między modlącymi, do dziś czuję ciarki po plecach: wygląd zewnętrzny, postawy oraz zachowanie tych ludzi przypominał mi ponure czasy bezprawia ZOMO w PRL-u. Nie raz, kiedy wracałam do domu po modlitwie – jeszcze na przełomie lipca i sierpnia, jakiś „cień” odprowadzał mnie prawie pod drzwi, idąc w „bezpiecznej odległości”, od czasu do czasu robiąc zdjęcia, kiedy zaś się odwracałam, udawał, że idzie w zupełnie inną stronę. Innym razem słyszałam pogróżki z ust samych mundurowych – tak, z ust umundurowanych żołnierzy pilnujących pałacu, którzy syczeli na mnie, gdy układałam przyniesione przez ludzi kwiaty… Bałam się także band satanistów. Nie mówię tu o młodzieży, która kręciła się przy nas sama nie wiedząc po co, a próbując nas przestraszyć swoim strojem, makijażem lub przekleństwami. myślę – i pamiętam zorganizowane grupy ludzi w różnym wieku, wcale nie najmłodszych, świadomie zorganizowanych w grupy wyznawców szatana. Karki, ramiona mieli wytatuowane pentagramami i swastykami, nosili koszulki z wizerunkami płonących trupich czaszek, nosy, uszy i wargi mieli zaś podziurawione i przetkane emblematami szatana. Grupy te przynosiły czarno-biały sztandar – parodiujący sztandary niesione w procesji kościelnej, na którym przedstawiony był szatan depcący głowę Archanioła Michała. I te ich okrzyki – równe, tubalne, straszne, profanujące wszystkie świętości wiary katolickiej – od okrzyków: „Kaczyński na krzyż”, przez „Precz z krzyżem”, po „krzyż do d…, spieprzaj z krzyżem” i inne tak niewybredne i bluźniercze, że włosy jeżyły się na głowie, czego ci ludzie się nie boją… W czasie wakacyjnych upałów, pod krzyżem gromadziły się tłumy tych ludzi tak, by było ich co najmniej 2 razy więcej, niż nas. Fakt, że oprócz alkoholu, musieli oni brać jeszcze coś, był niezaprzeczalny, nikt bowiem nie byłby w stanie wytrzymać non-stop całą noc utrzymując taką jasność umysłu, podniesiony nastrój i inteligenty dobór argumentów. A tym właśnie charakteryzowali się nasi przeciwnicy, którym na prawdę trudno było dotrzymać kroku w rozmowie. Prócz tego charakteryzowali się nieustępliwą napastliwością i zupełnym brakiem kultury. Bez żenady, przepychając się niegrzecznie, rozrywali krąg modlitewny, wyzywając pierwszą napotkaną osobę na burzliwą dyskusję, w której ze wszystkich sił starali się jej udowodnić jej niższość i zupełną głupotę.
Ale nie samo to było źródłem mojego lęku. bałam się konsekwencji – subtelnych, cichych, które zastaną mnie nieprzygotowaną i najbardziej newralgicznym momencie uderzą z taką siła, że mnie powalą zupełnie. Praca, rodzina, przyjaciele… Cóż, jeśli tak postąpili z prezydentem to czego mogę spodziewać się ja – zwykły zjadacz chleba, za którym nikt się nie wstawi…? A przecież żyć trzeba.
Wiele czasu zajęło mi zmaganie się z tym lękiem. Przyznam, że kiedy kładłam pod krzyżem wykaligrafowane słowa ks. Popiełuszki: „Zasadniczą sprawą przy wyzwoleniu człowieka i narodu jest przezwyciężenie lęku. Lęk rodzi się z zagrożenia. Lękamy się, że grozi nam cierpienie, utrata jakiegoś dobra, utrata wolności, zdrowia czy stanowiska. I wtedy działamy wbrew sumieniu, które jest miernikiem prawdy. Jeżeli prawda będzie dla nas wartością, dla której warto cierpieć, warto ponosić ryzyko, to wtedy przezwyciężymy lęk, który jest bezpośrednią przyczyną naszego zniewolenia” – to łzy ciekły mi po policzkach, widząc, jak bardzo w pierwszym rzędzie do mnie samej… Pamiętam, jak rozmawiałam z przyjaciółmi i pytałam ich, czy to jest uczciwe, że ja się boję, że nie idę „na całego,” ale ostrożnie, unikając konfrontacji, ujawniania się, narażania siebie… Czy jest to uczciwe wobec Polski, wobec tego, co się stało 10 kwietnia, o co trzeba się teraz upomnieć i walczyć. No i co będzie potem, kiedy sytuacja się zaostrzy, a mi wówczas zabraknie sił, odwagi i konsekwencji? Gryzłam się tym dylematem i czułam się wewnętrznie bardzo mizernie. Ale postanowiłam sobie, że choć jestem wewnętrznym tchórzem (nogi nieraz pod krzyżem dosłownie dygotały mi ze strachu), to jedno mogę zrobić – uparcie tu wracać. Jeśli nie stać mnie na to, by bić się z otwartą przyłbicą, to przynajmniej będę walczyć robiąc co do mnie należy z konsekwencją i uporem.
Tego wszystkiego jednak (a dokładnie tego minimum) nie dokonałabym bez łaski, jakie niosła ze sobą wspólna modlitwa pod krzyżem. I pod tym względem moje ostatnie lata życia mogę podzielić na okres przed katastrofy i po katastrofie. W miarę upływu czasu, od kiedy dane mi jest modlić się pod krzyżem, widzę, że ta modlitwa pojawiła się – jak by to powiedzieć – w ostatniej chwili dla mojego osobistego nawrócenia. Właściwie zdałam sobie z tego sprawę klęcząc pewnej nocy wraz z dwiema kobietami przy płonących zniczach ustawionych przed krzyżem. Było to chyba w lipcu. Przeciw nam było co najmniej 100 przeciwników zorganizowanych w satanistyczne hordy. Byli tak rozgorzali, źli i agresywni, że w każdej chwili gotowi skoczyć nam do oczu i dosłownie rozszarpać na kawałki. Jednocześnie, nasza jedyna broń – modlitwa, najbardziej ich drażniła i złościła. Od czasu do czasu spoglądałam na twarz mojej towarzyszki i widząc łzy w jej oczach, szeptałam do niej gorączkowo: „niech pani nie płacze – módlmy się!”. I modliłyśmy się do rana, ani razu nie wstając z kolan. Tej nocy doświadczyłam dwóch rzeczy; pierwsze było moje odkrycie, że ja, wychowana w Kościele, należąca do pokolenia JP2, nie pamiętam tajemnic światła różańca świętego! A więc jest to alarm do mojego nawrócenia, ostatni moment by zacząć naprawdę się modlić, by obudzić się – jak to pięknie ktoś napisać na transparencie „Obudź się, Polsko!”. Drugie doświadczenie wynikło z sytuacji, w jakiej znalazłam się wraz z moimi dwiema towarzyszkami. Im trudniejsza wydawała się sytuacja, im groźniejsze stawały się ataki prowokatorów, tym bardziej widziałyśmy, że jedynym ratunkiem jest modlitwa, Bóg! I to doświadczenie stało się dla mnie osobiście szansą wewnętrznej osnowy, ponownego odkrycia, nie tylko konieczności zwrócenia się do Boga, ale także doświadczenia, że na Niego można niezawodnie liczyć. Potrzebne było mi to doświadczenie, właściwie od tego momentu zaczęłam doświadczać skuteczności wołania do Boga i cudów, które On w swej dobroci szczodrze mnie zasypywał. Patrząc na roziskrzone oczy, zaciśnięte pięści i pałające agresją twarze, widziałam ze zdumieniem, że dopóki nie przestaję odmawiać różańca, nie czuję lęku. Mimo, iż ludzie ci byli może metr, półtora metra ode mnie, modlitwa tworzyła jakby niewidzialny mur, za którym czułam się bezpiecznie, ba, nawet mogłam się uśmiechnąć, jak dziecko na rękach ojca, które przygląda się lwom igrającym za kratkami.
Każdy trud związany z przyjściem pod duchowy krzyż, zniesieniem zimna przez te 30 minut, wytrzymaniem prowokacji krzykaczy jest dla mnie potrzebnym warunkiem do tego, by moja modlitwa była autentyczna, płynęła z potrzeby serca, by to serce odczuło potrzebę także dotkliwie na sobie.
Na koniec jeszcze jedna refleksja – jeszcze parę dni temu rozmawiałam z moja serdeczną przyjaciółką o smutnych wydarzeniach jakie ostatnio dotykają, wręcz targają Polską. Dramatyczne informacje o śp. Prezydencie, który – jak donosi Gazeta Polska, leżał kilkanaście godzin po katastrofie odarty z ubrania na błocie, zamach i zabójstwo członka PIS-u w Łodzi, wyprzedaż dóbr kraju… – wszystkie te wydarzenia są tak trudne i bolesne, że człowiek nie jest w stanie tego ciężaru unieść. Rozważając to wszystko doszłyśmy do wniosku, że tylko wiara może być dostatecznym gruntem dla przyjęcia prawdy, również tej najgorszej prawdy o tym, co dzieje się w Polsce i z Polską. Istotnie, gdyby nie wspólny różaniec, podczas którego można oddać Bogu cały ten ciężar, a jednocześnie, który jest jedyną formą naszego sprzeciwu, walki, niezgody na tę rzeczywistość – jestem w stanie utrzymać równowagę ducha. Czemu wspominam przy tej refleksji przyjaciółkę…? Bo w czwartek odeszła do Domu Ojca, uznałam więc, że warto upamiętnić jej ostatnie słowa, tak aktualne, wypowiedziane jeszcze tu, na Ziemi…
Bóg zapłać za to wzruszające świadectwo. Wchodząc kilka razy dzisiaj na tę stronę w końcu doczekałem się głosu na jaki czekałem będąc 300 km od W-wy. Jeszcze raz dziękuję za śp koleżankę pomodlę się a Pani nieśmiało polecam naszą małżeńską modlitwę:
Panie mój, Boże nasz,
Siłę masz, siłę dasz
Tylko Ty, Tylko Ty.
Na Krakowskim byłem tylko 1 dzień. Przyszedłem jako widz. Odeszedłem jako Obrońca Krzyża, którego już fizycznie nie było. Mimo że od pięciu lat każdego dnia modlę się na publicznych miejscach tego dnia, tak samo jak Pani bałem się i dlatego stanąłem w wewnętrznym kręgu modlących się mając za plecami modlących się.
Z Bogiem.
Piękne jest to pani świadectwo … jest pani dzielną i wspaniałą kobietą . Życzę pani wytrwałości w wierze i szybkiego powrotu do zdrowia .
Bóg zapłać!
Czytałam, odchodziłam, wracałam, czytałam, płakałam (jestem taka sobie że łzy lekko napływają jesli się wzruszę)
Od dziś i Panią włączam do swego dziesiątka, prosząc o to, by i Pani pomodliła się za MNie.
Nie szuka Pani swego, będąc „cała Twoja” dla Chrystusa. Bóg to wynagrodzi!
Ja też nie pamiętam Tajemnic Światła, choć o ile mi wiadomo tradycyjny (3 tajemnice) Różaniec dalej obowiązuje podobnie jak Msza Trydencka. To wszystko jest prawdą, choć nie wierzę, że to dziwne towarzystwo (przeciwników) znalazło się tam samoistnie bez rozkazu i zapłaty. Starałem się być z Wami w kluczowych momentach. Robiłem zdjęcia (im) rozmawiałem i też doznałem szoku. Ze względu na wygląd brali mnie za „swojego”. Każde rozczarowanie, złość, wręcz nienawiść, gdy się okazywało żem jednak „moher” budziło ich zgorszenie. Pracowałem kiedyś w tzw. „rozrywce” i proszę mi wierzyć to nie była przypadkowa zbieranina ludzi. Mam wrażenie, że to wszystko jest organizowane w celu zastraszenia nas. „Musimy się policzyć” to jest chyba zadanie na dziś.
Dziękuję pani Lidio za pani świadectwo !!Dziękuję pani za każdą chwilę spędzoną przez panią przy Krzyżu! Za każde „Zdrowaś Maryjo” za Polskę i Polaków.
Pamiętam fragment z „Nocy i dni” gdy Bogumił od zmierzchu do świtu pracował ciężko na roli ,ktoś kiedyś podszedł do niego i spytał „Co Ty tu robisz człowieku sam na tej roli?”
On odpowiedział „Ja tu robię historię”
Wy tam pod Krzyżem „robicie historię”,historię Naszego kraju,bo właśnie tam jest serce Polski,tam czuć jak mocno bije ,jak czerpie silę z modlitwy.
Pani Lidio Maryja Matka Nasza jest zawsze z Panią!
Niech Was wszystkich Bóg błogosławi!
Byc slabym , bojazliwym to rzecz ludzka,ale pozostac pod Krzyzem to bohaterstwo.Dziekuje, zycze zdrowia i zapewniam o modlitwie.
Hej Lidko. Nie marudź, że jesteś „słaba i strachliwa”. Nie jesteś. Tacy jak Ty dźwigają świat. Ostatnio na kazaniu w moim kościele ksiądz pięknie stwierdził, że świętymi zostają ludzie ułomni, słabi i bojaźliwi właśnie dlatego, żebyśmy w nich dostrzegli moc Boga.
Bóg Cię kocha. Nie jesteś sama.
Codziennie i w każdej chwili Twojego życia posyła swojego anioła by Cię chronił. To Twój anioł stróż chroni Cię przed mocami ciemności i tak samo było w tamtą noc na Krakowskim Przedmieściu. On nie chroni przed ludźmi ale przed szatanem, który działa przez innych ludzi. Im bardziej są poddani szatanowi tym bardziej nic nie mogą uczynić, więc są wściekli. Większość z nich to słabi i tchórzliwi ludzie. Wystarczy okazać zdecydowaną postawę a natychmiast ustępują. Kilkakrotnie miałem takie doświadczenie, gdy stawałem wprost, twarzą w twarz a wtedy ustępowali i nie mogli przechodzić między modlącymi a krzyżem . Ciągną do tego miejsca jak ćmy do światła. Wiedzą że tu jest moc ale się jej boją bo są bardzo zabobonni. Chcą pokazać sobie i kolegom: proszę, przeszedłem miedzy nimi i nic mi się nie stało. Jestem odważny. Nie trzeba im jednak na to pozwalać. Niech gdzie indziej doświadczają swojej odwagi.
Kiedyś pewien człowiek biegał wokoło grupy modlących się i pokazywał nad ich głowami znak diabła. Był bardzo z tego zadowolony aż zbliżył się do mnie. Wtedy znienacka odwróciłem się, stanąłem przed nim twarzą w twarz i powiedziałem: przepraszam. Cofnął się i miał bardzo zaskoczona minę. Wtedy naparłem znowu i ponownie powiedziałem: przepraszam. Cofnął się jeszcze bardziej i omal się nie przewrócił. Był bardzo zaskoczony, zapytał: pan mnie przeprasza? Co, nudzi ci się? Odparłem. Odwrócił się, pobiegł po swoją torbę, i szybko udał się na przystanek autobusowy a następnie odjechał. Ani razu się nie obejrzał za siebie. Zaskoczenie i zdecydowana postawa. To zadziałało.
Ludzie ciemności unikają światła ale światło ich intryguje.
Podobnie jest z modlitwą. Czują instynktownie, że tu jest moc ale ta moc ich drażni. Naśmiewają się i wyszydzają modlących bo chcą próbować dobra jak się próbuje złoto w ogniu.
Pozdrawiam i życzę by anioł Pański był zawsze z Tobą. Andrzej.B.